Za nami pierwsza rodzinna podróż lotnicza. Mała Lu zniosła ją bardzo dobrze, była super grzeczna jak na swoje 4 miesiące życia. Doskonale wie jak się zachowywać wśród ludzi ;)
Podczas całej podróży spotkaliśmy się z dużą życzliwością personelu, który starał się nam ułatwić podróż z niemowlęciem. Mieliśmy priorytetowe wejście na pokład, a w samolocie zaraz po osiągnięciu wysokości przelotowej stewardesa doczepiła do ściany kołyskę. Mała co prawda nie chciała jakoś specjalnie z niej korzystać, ale chwilę w niej poleżała (taką chwilę żebym zdążyła jej zrobić kilka pamiątkowych zdjęć). Generalnie wolała się jednak wtulać w moje lub męża ramiona.
Przygoda przytrafiła się nam podczas lotu powrotnego. Przede wszystkim, nasza Mała Dziewczynka udowodniła, że pieluszka też ma swoje luki, a ona chciałaby dostać jeszcze przed startem nowy zestaw czystych ubranek. Wobec biologicznej bomby zapachowej nie śmiałam wątpić, że do wymiany ciuszków mogło by nie dojść. Na 5 spisał się rozkładany samolotowy przewijak, dla takiego małego bobaska jest w sam raz. Tym razem zajmowaliśmy miejsca z tyłu. W życiu latałam już wiele, wiele razy samolotami różnych linii lotniczych. W rekordowym roku było to 28 lotów. Ogromnego plusa ma u mnie swiss air za częstowanie podróżnych szwajcarskimi czekoladkami.. mhmm bajka! Kocham lotnisko, znam na pamięć wszelkie procedury i cenię kulturę latania samolotem. Z ubolewaniem obserwuję jednak spadek jakości
podroży z tytułu na przykład wycofania serwowania dań w ramach ceny biletu
lotniczego. Po akcji z pieluszką Mała przyssała się do mnie i
jadła, jadła i jadła, długo jeszcze po starcie, aż maksymalnie we mnie wtulona
słodko zasnęła. A mnie ścisnęło w
żołądku z głodu. Przed lotem nie mieliśmy już czasu nic zjeść na lotnisku, a
śniadanie, które zjedliśmy rano było już kilka dobrych godzin temu. W
dziecięcej torbie nie zostało już nic z moich zapasów tak więc postanowiłam
cierpliwie poczekać, aż wózek z „płatną ofertą” LOTu podjedzie do naszych
rzędów. Na podstawie wyczytanego w „Kaleidoscope” menu zaczęłam się wahać czy
wybrać danie dnia czy może grillowanego kurczaka z dodatkiem suszonych
pomidorów. Mhmmm… I czekam, czekam, mija kwadrans, pół godziny, aż w końcu po 40
minutach kiedy czułam się już totalnie niemożliwie głodna nadjechała
stewardesa. Na pytanie, które ciepłe danie poleca na obiad odpowiedziała, że
niestety bardzo jej przykro, ale nie ma już nic do jedzenia. Żadnego dania ani
kanapki, koniec kropka! O matko kochana.. jestem dzielna, wytrzymam, zjem coś
po wylądowaniu, nie ma co grymasić…, ale czuję, że kiszki marsza mi grają. I tu
wkroczył mój mąż: „Może ma pani coś z oferty business class? Małżonka karmi i
bardzo nam zależy na czymś do zjedzenia” „Zaraz sprawdzę proszę Pana” i stewardessa poszła sprawdzić. Po kwadransie przychodzi i nachyla się z kartką (ja
w swojej naiwności tym razem myślałam, że będę miała do wyboru między brokułami
zapiekanymi w beszamelu, a cielęcymi polędwiczkami z kopytkami) i mówi: „Proszę
Pana, bardzo mi przykro, ale niestety leciała dzisiaj tylko jedna osoba z
business class i nie mamy już żadnych dań. I z przepraszającym uśmiechem
dodaje: rozumiem sytuację i jedynie co mogę zaproponować to ciepłą bułkę z
masłem. Czy podać?” I dwie pary oczu patrzą na mnie… a ja: „tak chętnie!”. I za
moment przychodzi steward niosąc tackę zakrytą serwetką. Z miłym uśmiechem
życzy smacznego. Odkrywam z ciekawością serwetkę a pod nią znajduję coś
wspaniałego: 4 ciepłe bułeczki: 2 kajzerki i 2 grahamki, malutkie masełko,
malutką nutellę i maluteńki szklany słoiczek z niskosłodzonym dżemem z czarnej
porzeczki. Jestem wniebowzięta! Viva
menu z business class! Niebiańskie bułeczki zjadam z prędkością światła,
smakują cudownie… Karmiąca Mama jest uratowana.

No comments:
Post a Comment